Swingowis życiae to moja nazwa na życie kolorowe, w którym coś się dzieje. Każde życie może być kolorowe. Wszystko może być kolorowe. My kolorujemy szarą codzienność. Kolorować życie to nie to samo, co wypychać je kolrowopodobnym badziewiem. To odnajdywać sens i radość w codziennych sprawach. Kolorowe nie znaczy łatwe. Ale lepsze od pustki, ucieczki w szarość albo kolorowopodobne badziewia właśnie.

Fundacja Kasisi

Fundacja Kasisi
Zapraszam na stronę cudownej, bardzo mądrze pomyślanej fundacji, pomagającej dzieciom w afrykańskim sierocińcu. :)

sobota, 15 grudnia 2012

W Królestwie Zarazków


      Pewne sprawy czasami dobrze jest potraktować z przymrużeniem oka. :) Zaczęłam pracę w przedszkolu, w samym środku jesieni, która w dodatku miała skoki temperatur. W takich warunkach, niełatwo o odporność... ;)

      Za górami, za lasami, za Krainą Zdrowia i przed Krainą Lekarstw leżało Królestwo Zarazków. Rządził nim Król Wszystkich Zarazków, z pomocą swojego wiernego asystenta Lejeznosa. Tego dnia Król Wszytskich Zarazków jak zwykle pojawił się w swojej sali, aby zarządzić, jakie to dzisiaj zarazki pójdą do pewnej osoby. Zwrócił się więc do swego asystenta:
      Lejeznosie, sprawdź mi proszę historię choroby tej "studentki", z ostatnich trzech miesięcy. Nie chciałbym się powtarzać przy takiej okazji.
      - Mam przy sobie stosowne notatki, Mości Zasmarkany Królu, proszę pytać.
      - A więc... zapalenie zatok było?
      - Tak jest, Królu, było.
      - Naderwanie mięśni było?
      - Tak jest, Królu, było.
      - Jelitówka była?
      - Tak jest, Królu, była.
      - Hm... to może... jakieś przeziębienie, grypa, z katarem lejącym się jak z kranu...?
      - To też było Wasza Zakichana Wysokość.
      Król zarazków zamyślił się. Dla absolwentek tuż przed obroną, a taką własnie była Magda, najlepsze były te najbardziej pospolite choroby,a tu kończyły mu się możliwości. W dodatku nie lubił się powtarzać w takiej sytuacji...
      - Rozumiem że wszelkie rodzaje kaszlu też już były?
      - Tak, Królu.
      - A takie zwykły ból żołądka, co to niby nic Ci nie jest a nie umiesz stać prosto?
      - Też już był, Królu.
      - Jasna cholera! To może zapalenie spojówki, cokolwiek z okiem.
      - Też już było, Królu.
      - Ach, niech stracę. Niech będzie zwykła gorączka, tak sobie, bez innych dolegliwości.
      - Obawiam się, że to też już było, Królu.
      - Angina?
      Lejeznos zaczął kartkować swój notes...
      - Była... ale w czerwcu.
      - Silna, z gorączką? - Król ożywił się, wreszcie coś się nie powtórzyło.
      - Nie. Dała sobie rade nawet bez antybiotyku i w sumie nie było gorączki, wyobraża sobie Król?
      - W takim razie niech tym razem będzie taka z z gorączką, porządna! Wyślij stosowne zarazki. - zarządził Król i odszedł. Musiał odpocząć po tak ciężkim przypadku. Po południu przecież musi jeszcze wymyślić chorobę dla pięcioletniej Julii i przyczynę bólu kolana piętnastolatka. Ech, niełatwe jest życie Króla Zarazków, tyle obowiązków...

sobota, 1 września 2012

Znowu to samo.

Igrzyska trwają czwarty dzień a my mamy dwa medale. Pierwszy zdobyła Anna Harkowska (srebro) w kolarstwie, drugi zdobył kulomiot Karol Kozuń (również srebro). Serdeczne gratulacje!!

Brak mi słów na to, jak po raz kolejny nawaliła TVP. Czym są słowa, mówione zapewne także w tej telewizji, o tym, jak to jesteśmy równi? Zresztą to już tak trochę jest (nie wiem czy zawsze było), że taki wstyd to tylko u nas. Wyczytałam, że Igrzyska Paraolimpijskie transmituje 100 krajów. I dobrze, może wreszcie jak już wielce zostaniemy jedynym zacofanym (a jakże!) krajem, to coś w tych dziennikarsko-telewizyjno-zarządowych mózgach zaskoczy. Wstyd!

Dwa lata temu, gdy podpytywałam znajomych, czy chcieliby widzieć relację z Igrzysk Paraolimpijskich (wpis Paraszacunek), wielu odpowiedziało, że tak. Na szczęście internet nie nawalił i już po wystukaniu w googlach zapytania o transmisje na żywo, pokazuje mi się odpowiednia strona polecająca z kolei tę stronę. Można tam obejrzeć zmagania sportowców.
Sportowców tak samo walecznych i zasługujących na uwagę i doping  jak Ci sprzed miesiąca.


czwartek, 23 sierpnia 2012

Bo chcę.

Kazanie było nudne i za długie. Piątkowo kiełbasa smakuje najlepiej. Kościół popsuty sam od środka a nam wiecznie coś każe. Bierzmowanie mieć trzeba, bo będzie problem ze Ślubem. I mama będzie krzyczeć. Jak byłam na Mszy w sobotę wieczór to już w niedzielę nie muszę - spokój, wolne. Trzeba iść do spowiedzi, bo Święta.

Katolicyzm.
Katolicyzm bo trzeba, wypada, bo Kościół/mama/babcia każe.
Katolicyzm, w którym zgubiło, ot zawieruszyło się gdzieś to, co najważniejsze i to, co najpiękniejsze.
Miłość.

Chrześcijaństwo jest cudowne i wyjątkowe, bo jest religią miłości. Miłości nie do rzeczy czy jakiegoś zjawiska, ale do DRUGIEJ OSOBY. To raz.

Dwa: Ta Osoba jest naszym Bogiem. A to znaczy, że jest wszechmocny i wszechwiedzący. Czyli wie, co jest dla nas najlepsze i tego dla nas chce. Jest samą miłością. Kocha nas do szaleństwa.

Kto zrozumie (zrozumie, a nie tylko dowie się) te dwie rzeczy nie będzie miał już problemów typu te, które wypisałam powyżej. Znikają, a przynajmniej bledną w obliczu tych dwóch faktów.

Miłość, ta najpiękniejsza rzecz na świecie to... nasza decyzja.
Nie kocha się bo "tak trzeba" albo bo "na demotywatorach tak jest napisane".
To jest "naturalne dobro", które trzeba sobie... samemu postanowić - trzeba CHCIEĆ KOCHAĆ.
A naturalne jest, ze człowiek kocha, gdy jest kochany. A każdy jest kochany przez Boga. I dzięki temu my chcemy kochać Boga i siebie na wzajem.
Wszystko.
Całą idea chrześcijaństwa.
Nic więcej.

Wtedy kazanie może być nudne, ale to nie jest najważniejsze.
Liczy się to, że przyszłam do Osoby, która mnie bezgranicznie kocha i mogę się z Nią spotkać.

Piątkowa kiełbasa może być najsmaczniejszą rzeczą, która kiedykolwiek w życiu jadłam, ale to nie jest najważniejsze.
Liczy się to, że w tym dniu ktoś, Kogo kocham umarł za mnie i chcę to wspomnieć. Mogę poświęcić coś dla Ukochanej Osoby, która w ten dzień poświęciła dla mnie życie.

Kościół mi każe chodzić na Msze? Nie musi! Ja kocham, więc jestem.

Jeżeli jesteś katolikiem, bo wypada i ktoś Ci każe nim być, to zgubiłeś to, w co mówisz, że wierzysz.
Katolik chce, sam - z własnej woli - kochać Boga.
To jest religia relacji miłości Boga do ludzi, ludzi do Boga i, wynikającej z tego, miłości ludzi do ludzi.


środa, 8 sierpnia 2012

Witam

Blog po przenosinach, większość starych postów umieściłam. Może też zachęci mnie to do pisania. Miotałam się gdzieś między częstszym pisaniem o codzienności a refleksjami życia od wielkiego(?) dzwonu. To pierwsze to na pewno nie moja bajka, choć trochę codzienności (albo przynajmniej regularności w postach) by się przydało. A zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na razie polecam ponownie post "Paraszacunek" - znowu jest "na czasie".
Zapraszam.

Zapal się na niebiesko


Kościół, cisza. Słychać jedynie słowa wypowiadane przez księdza. I nagle krzyk dziecka:
-Dupa, dupa, dupaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!
Rodzice próbują je wyprowadzić, szarpie się, nie przestaje:
-Duuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuupaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!
Autobus. Ścisk. Dziecko uparcie kręcące się w kółko. Obija się o ludzi, śpiewa piosenkę na cały głos.
Supermarket. Dorosły meżczyzna stojący przed drzwiami, próbuje wejść, podchodzi do drzwi. Jednak kiedy te rozsuwają się na boki odsuwa się do tyłu wystraszony, wpada na przechodnia. Podejście drugie – zbliżenie się do drzwi, rozunięcie się drzwi, odskoczenie… Podejście trzecie…
Pogardliwe, zdenerwowane ludzkie spojrzenia. Cóż za niewychowane dziecko, co to za rodzice, żeby mu tak na wszystko pozwalać, co to za świr, może coś wziął?
Właśnie po to jest ta akcja. Nie po to, żeby pożałować biednych autystycznych dzieci, nie mając nadal pojęcia, o co właściwie chodzi. Po to, żeby próbować brak zrozumienia zastąpić świadomością i wiedzą. Wiedzą, że autyzm to nie brak wychowania, nie kaprysy dziecka. Akcja „Zapal się na niebiesko dla autyzmu”.
Ogólnoświatowa akcja została zapoczątkowana przez amerykańską organizację Autism Speaks, jest akcją ogólnoświatową, a jej celem jest zwiększanie świadomości na temat autyzmu i problemów z jakimi spotykają się osoby z autyzmem. W 2011 roku ponad 2000 budynków w 180 miastach 48 krajach na świecie zmieniło swój kolor na niebieski, jako gest solidarności z osobami z autyzmem. 
Ubrać się na niebiesko, powiedzieć ludziom, czym jest autyzm, samemu się dowiedzieć. Wielka akcja, nasze małe gesty. Tak powolutku można próbować pomóc komuś zrozumieć i być zrozumianym.

"Kosmici" pytają: Dlaczego?


Otaczają mnie "kosmici". Nie to, żebym chciała kogoś obrazić. "Kosmici" wyglądają tak, jak my, ale ewidentnie nie są z tego świata. To niemożliwe, żeby byli. 
Od ładnych paru miesięcy moja kumpela szuka pracy. Wykształcenie: wyższe licencjackie. Rozmowy kwalifikacyjne w sklepach. Rodzaj zadawanych pytań:
- Dlaczego chce Pani pracować AKURAT w naszym sklepie?
- Dlaczego cjce pani pracować w sklepie, skoro ma Pani wyzsze wykształcenie z ..... [branża nie "sklepowa"].

Hm... No niech pomyślę.
Zapewne dlatego, że na wyciagnięcie ręki (trzymającej moje cv) mam pracę w swoim zawodzie, tylko stwierdziłam, że to nie uchodzi, żebym tak od razu do niej poszła. Popracuję sobie trochę na kasie, to będzie taka miła odskocznia od tych wszystkich sesji.
Poza tym chcę zarabiać trochę mniej niż powinnam, jeśli to możliwe. 
W ogóle to nie potrzebuję jeść, nie liczę każdego grosza, rachunki mam popłacone.
Wersja 1: Bo wie Pan/i, moi rodzice przez ostatnie trzydzieści lat pracowali, tzn. przynajmniej jeden z nich. Na pewno mają megaoszczędności, zawsze mi dadzą, na co tam chcę.
Wersja 2: A w ogóle to ja pieniądze biorę z lodówki. Otwieram i zawsze się tam coś znajdzie, wie Pan/i?
Ależ oczywiście, ze miałam pełno ofert z inncyh sklepów za lepsze pieniądze, lżejszej i mniej stresującą pracy. Jednak od zawsze marzyłam, żeby pracować TUTAJ. Na pewno jest tu najlepsza obsługa, wszystko jest najlepsze. Zdecydowanie.

Na jakim świecie żyją niektórzy potencjalni pracodawcy?
Maja164 (15:31)

Wielka decyzja po wielkiej decyzji


Do wpisu poprzedniego.

W tym budynku uczą się najmłodsi.
Zdrowi i nie.
Przedszkole specjalne z oddziałami integracyjnymi.
Jest tutaj kilka sal, kilka różnych grup. Starsi i młodsi niepełnosprawni intelektualnie (stopień umiarkowany), odziały integracyjne w różnym wieku i grupa dzieci niepełnosprawnych intelektualnie w stopniu głebokim*. Tam dzisiaj trafiamy – trzy studentki.
Nareszcie.
To – patrząc pewnie okiem większości – najtrudniejsza grupa. Zadanie główne – nie dopuścić by dzieciom stała się krzywda. U wielu osób takie odwiedziny, czy początki pracy powodują jedną reakcję – płacz.
Są dzieci, które tylko leżą. Trudno czasem zdiagnozować czy widzą, czy słyszą... Są chodzące, które na przykład w każdej chwili mogą połknąć cokolwiek.
Cisza. Straszna cisza. Czy może po prostu straszna niemożliwość zwykłego porozmawiania z tymi dziećmi.
Są tu dwie panie. Jedna nam opowiada o tym miejscu, tej pracy. To właśnie o niej mogę powiedzieć: NARESZCIE.
Jest pogodzona z tym, że te dzieci są takie, a nie inne (czy – że są takie dzieci na świecie). Widzi sens w swojej pracy. Nie mówi, że jej zawód jest najtrudniejszym ochem-achem na naszej planecie.
Właściwa osoba na właściwym miejscu. Nie, że ma łatwo. Wie jednak po co jest, tam gdzie jest.


Terapeuci, kiedy zaczynają pracę (lub może już na studiach/praktykach) i widzą, że im nie idzie, że sobie nie radzą, mają trzy wyjścia:
1.Poradzić sobie z trudnościami (ze sobą)
2.Zostać i jęczeć – i pewnie źle/gorzej niż by się mogło pracować
3.Odejść
Niestety wiele osób wybiera opcję drugą. To niestety też jest powodowane różnymi rzeczami. Pamiętam, że zawsze się dziwiłam wspomnianej fizjoterapeutce, że czemu nie pójdzie do sklepu bułek sprzedawać (skoro narzekała na wszystko w swojej pracy, to może w innej znajdzie coś, na co narzekać nie będzie). Mam teraz do tego ambiwalentny stosunek bo wiem, że i o pracę przy sprzedawaniu bułek niełatwo.

Dobrze jest, moim zdaniem, zrobić sobie furtki – nie bać się zmiany, gdy widzimy, że jest źle. W pracy nie odpowiadamy przecież tylko za siebie – także za innych. Każdemu może się przydarzyć, że choćby nie wiem ile myślał nad wyborem drogi życiowej, wybierze źle. Pytanie tylko, co z tym zrobi – czy będzie brnął w to dalej, mając żal do siebie, do świata, czy spróbuje sobie z tą sytuacją poradzić – w zależności okoliczności i swoich możliwości – zmieniając swoje podejście lub odchodząc.




*Nie wiem czy to jest poprawne, ale słowa "upośledzony" nie powinno się już używać, a jeszcze w skalach go używają, więc napisałam tak. Wyjaśnienie dlaczego nie "upośledzony" tutaj -> http://pl.wikipedia.org/wiki/Niepe%C5%82nosprawno%C5%9B%C4%87_intelektualna#Terminologia

Kosztowne terapie i kosztowne "terapie"


Spędziłam na szpitalnych oddziałach około półtora roku. Z tyłu. Jako studentka. Niedużo – w odpowiednich miesiącach po kilka, kilkanaście godzin w tygodniu. W innych wcale. Niektóre godziny to tylko słuchanie wykładów, oglądanie zdjęć. Postawiłam na nogi kilkunastu czy kilkudziesięciu pacjentów (dosłownie, nie że tam długofalowo), pospacerowaliśmy, jak się dało. Przeprowadziłam trochę wywiadów, pooglądałam różne "przypadki" chorób.
Wymiękłam.
Fizycznie i psychicznie, choć psychicznie raczej z innych powodów niż cierpienie pacjentów.
Powody zresztą zostawmy. Wymiękłam i już.
Fizjoterapeuta to zawód szeroki, poza szpitalny również, na szczęście. Twierdząc więc, że to świetny kierunek, odłożyłam go na bok.
Myśl, że musiałabym wrócić na dwa (tylko) lata do szpitali i znowu się tam uczyć, a i też marnować czas (system, o którym już pisałam – 5 tysięcy ortopedii – na każdej to samo itp.), a także kilka innych studiofizjoterapeutycznych myśli mnie przeraża.
Czy szkoda mi? Tak. Szkoda. Zawsze chciałam być przede wszystkim fizjoterapeutką, więc to z tej specjalizacji, kierunku, chciałam mieć przede wszystkim tytuł magistra.
Czy żałuję tej decyzji? Nie. Teraz nie.


Dawno temu (czyli 3 lata) rozmawiałam z pewną szpitalną panią fizjoterapeutką. Zapewniła nas (studentki), że zarobki są do bani, praca jest do bani i w ogóle. Dwie młode, przyszłe fizjo, sięgnęły więc po argument ostateczny.
-Ale jest przecież zawsze ta satysfakcja, że pomagamy pacjentowi.
-Ja już chyba jestem wypalona zawodowo bo mam to gdzieś. - padła odpowiedź.
Pani jest miła dla pacjentów, ale nie wydaje mi się, by sumiennie wykonywała swoją pracę. Nas, studentki, przywitała wtedy stwierdzeniem, że "nie myślcie sobie, że mi za to płacą", że nas uczy. Uczy, to znaczy nieprzyjemnie zwraca nam uwagę, gdy robimy coś źle. No bo jak możemy się nie zorientować, że coś należy zrobić tak a tak (logiczne, że powinno się wiedzieć, skoro się przyszło nauczyć).


Trzeci rok studiów Pani oligofrenopedagog karmi podopiecznego. Jedną ręką trzyma jego ręce, żeby nie wytrącał łyżki. Drugą trzyma łyżkę z jakąś kaszką i "ładuje". Ma nam opowiedzieć "coś". Więc mówi, ze oligofrenopedagog to ciężki zawód.
Dziwi się, że podyplomówkę z oligo można robić już po licencjacie. A że w ogóle z takiego kierunku jak oligo jest licencjat. (och, ach, phi)


Koniec trzeciego roku studiów. Sala ćwiczeń. Troje dzieci, każdym opiekuje się (?) jedna fizjoterapeutka.
Pierwsza z pretensją oznajmia swojej podopiecznej:
co miałaś zrobić? Miałaś WYJŚĆ z koła. To co tak na mnie patrzysz? WYJDŹ z koła. No.
Pytam, co jest dziewczynce.
Podejrzenie autyzmu.

Obok mnie ćwiczy jakiś chłopiec, powiedzmy Dominik. Ćwiczy, ale niedokładnie. Siedzę, przyglądam się. Nagle...
- D  O  M  I  N  I  K  !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Nie, to nie był podniesiony głos.
To był wrzask.
Mało co nie dostałam zawału. Ciekawe, jak dzieci. Zapewne ćwiczenia fizyczne będą kojarzyć im się z zabawą, ewentualnie z obowiązkiem, ale poprawiającym ich stan zdrowia.
Pytanie tylko, którego...

Dominik nie lubi, powiedzmy, szelestu gazet. Zostaje więc postraszony, że pani idzie po gazety. Ze łzami w oczach mówi, że już będzie ćwiczył.

Z trzecią dziewczyną nie ma problemów.
Tylko czy powiedzieć to o dziecku, czy raczej o terapeutce?


Z perspektywy ostatniej sytuacji tym bardziej nie żałuję wyboru "dorabiam pedagogikę, zamiast robić jedynie fizjoterapię".
Są rzeczy oczywiste, takie jak ta, że po dzieciach nie należy się wydzierać tak, żeby aż chciało się płakać i niemalże dostawało się zawału.
Jednak są też mniej oczywiste, jak ta, że dziecko autystyczne na taki krzyk mogłoby się w ogóle wycofać i cała "terapia" poszłaby w las (ciekawe, czy panie by to powiązały – przecież NIE NA NIĄ krzyczano...). Nieoczywiste może być także to, że straszenie karą może i daje efekt, ale tylko w danym momencie, a długotrwały niekoniecznie, wręcz i może być przeciwnie. Czy też i trzecia, dla niektórych mniej oczywista, sprawa – po dzieciach w ogóle nie powinno się krzyczeć (wow). Jasne, że nie musi wychodzić, bo ludzie to ludzie, a nie programy komputerowe, ale jest różnica między "nie wychodzi mi" a "mam to gdzieś".


Takie to sytuacje. Tacy fizjoterapeuci, pedagodzy.
To, na szczęście, tylko jedna strona medalu (w dodatku bardzo subiektywnie widziana).
O tym jednak może w następnym wpisie. :)

Bo COŚ się stanie.


UWAGA: Poniższy wpis lub treść zawarta na stronach internetowych umieszczonych pod wpisem u niektórych może wywołać PRZERAŻENIE. Należy wtedy udać się do ubikacji, przerażenie wrzucić do muszli i spłukać wodę. Należy to uczynić bezwzględnie i szybko, zanim przerażenie się przyklei. Następnie należy powrócić i zacząć myśleć. Przerażenie może pełnić funkcję diagnostyczną – może potwierdzać, że ostatnie słowa wpisu skierowane są do Ciebie.
Uwaga druga: Brak przerażenia nie świadczy o tym, że wpis nie był dla Ciebie. Pełni on bowiem również funkcję typu: "być może pomoże zrozumieć".

Gdzieś, nie wiadomo gdzie. 
Mieszka COŚ.
Oni boją się COSIA. Tak jak małe dzieci boją się duchów, jak boją się ściereczki poruszającej się na kaloryferze.
COŚ jest niebezpieczne.
Najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć, to jest stanie się. COŚ może SIĘ STAĆ i wtedy... wtedy to już pewnie będzie TAK STRASZNIE. Jeszcze straszniej niż teraz. Dużo straszniej. Tak strasznie, że nie będzie się dało nad tym zapanować.
Dlatego lepiej COSIA nie prowokować, nie obudzić go – wtedy może się nie stanie.

Bo wszędzie czai się śmierć.
Wszędzie.
To cud, że żyjemy. Przecież tak wiele rzeczy może uruchomić COSIA i wtedy ono, obudzone przez nas, SIĘ STANIE i może być wtedy nawet śmierć.
Wstajemy więc ostrożnie i już od samego rana uważamy by nie obudzić COSIA. COSIU jest czujne. My musimy być CZUJNIEJSI.

Budzisz się rano po przespanej na raty nocy. Śniło Ci się, że TO się sprawdziło. TO jest ciągle w Twojej głowie – walczysz z nim, ale ciągle wraca, ciągle wraca, ciągle wraca. Gdyby to zostało w Twojej głowie na dłużej – jesteś pewien – obudziłoby COŚ.
A właśnie Ci się śniło, że TO Cię pokonało. Wpakowało się pod Twoją czaszkę na dłużej. I wszystko stracone.
Wtedy się obudziłeś.
Już dobrze. Nie ma go.
Nie wdarło się.
JEST!
Nie ma.
JEST!
Nie ma.
JEST.
Nie ma, nie ma, nie ma!
Chwilę walczysz. Poszło sobie.
Teraz możesz wstać.

Rozglądasz się po pokoju. Na podłodze czai się śmierć. Idziesz do łazienki. Myjesz ręce. Oddalasz od siebie COSIA. Teraz jesteś bezpieczny. Możesz zjeść śniadanie.
Uważaj na lodówkę! W środku są jajka. Jajka to śmierć. Otwierasz lodówkę trzymając uchwyt tylko w jednym, konkretnym miejscu. Tam jej nie ma. Nie ma ptasiej grypy.
Masz ochotę na jajecznicę. Wyjmujesz masło i ser. Całe szczęście, że nie wiesz jak powstały. Nawet jeśli obudzą COSIA to nie będzie Twoja wina.
A to już dużo.
Zrobiłeś śniadanie. Czujesz ulgę. Włączyłbyś radio ale teraz tego nie zrobisz. Na radiu jest śmierć. Mały kawałeczek, ale jest.
Kto wie...
Na trasie kuchnia-pokój słyszysz dzwonek swojej komórki. Cholera jasna!! - o mały włos nie opuszczasz kubka z herbatą i talerza z kanapkami. Telefon to śmierć. Telefon nosi się ze sobą WSZĘDZIE. Telefon cały pokryty jest śmiercią. Telefon chodzi z Tobą do przychodni albo do autobusu, telefon spada na ziemię.
Odbierasz telefon. Trzydziestosekundowa rozmowa kosztuje Cię kolejne mycie rąk.
Wracasz. Na rękach masz jeszcze wodę. Wciągasz zapach mydła jak zapach ziół na uspokojenie. Czujesz ulgę. Już dobrze, już dobrze.
Siadasz na fotelu. NIE! NIE TAK! Bo przyjdzie TO, wejdzie Ci do głowy i zabierze Ci resztę Ciebie. Siadasz jeszcze raz. Teraz dobrze? Na pewno. Tak. Teraz dobrze. Chyba. No troszkę źle. Nie. CAŁKOWICIE ŹLE. Musisz wstać. Siadasz znowu. Już. Czas jeść.
Jesz śniadanie, przyszły trzy smsy (niech to...!). Kończysz jeść. Odkładasz do zlewu kubek i talerz. Odbierasz smsy. Teraz już możesz.


A więc masz szczęście, że żyjesz.
Nie powinniśmy istnieć.
Jakim w ogóle prawem udało nam się przetrwać mając dwa lata, kiedy wszystko, co dorwaliśmy, wkładaliśmy do ust?
Jak przetrwała ta cała rzesza ludzi, którzy nie posiadają wielce tajnej wiedzy 'COSIO-medycznej' i nie wiedzą, że jak tak zrobią, to stanie się COŚ? W dodatku oni... oni...
...oni mają komórki!
Jak żyją lekarze, którzy pracują w szpitalach, gdzie nawet w ścianach jest śmierć?
Jakim cudem nie wyginęliśmy już jakieś tysiąc razy, zawsze gdy panowała jakaś poważniejsza epidemia?


Zastanów się dobrze, zanim:
- opowiesz komuś o zarazkach nieśmiertelnych, zanim bezmyślnie zaczniesz ludzi namawiać do mycia rąk zawsze i wszędzie
- zaczniesz straszyć swoje dzieci, że jeżeli nie będą grzeczne, jeżeli nie zrobią czegoś idealnie tak a tak to COŚ SIĘ STANIE. Coś strasznego. Na pewno.
I wreszcie, zastanów się dobrze, zanim:
- zaczniesz myć klamki
- liczyć wszystko do trzech
albo do czterech
albo do pięciu.
Musisz sprawdzić, czy zakręciłeś kran trzy razy. 
Pierwszy raz możesz nie zauważyć. Drugi raz może Ci się zdawać.
Trzy razy daje Ci pewność.
- zaczniesz się bać panicznie podłogi.

Przecież wiesz:
Podłoga nie zabija.
Dlaczego zachowujesz się, jakby zabijała?
Ptasia grypa. Tylko " w razie kontaktu z naprawdę olbrzymim stężeniem wirusa" (W. Gut – mikrobiolog)
Dzieci lekarzy mają się całkiem nieźle.
Ludzie posiadają telefony komórkowe.

Tak – uważaj!
Tak – miej się na baczności!
Ale uważaj i miej się na baczności przed irracjonalnym strachem.
Pożre Cię zanim się zorientujesz.
Daj mu tylko okazję.
TO TY KARMISZ COŚ!
Jeżeli możesz przestać, przestań.
Natychmiast.
Nie licz, nie myj klamek.
Nie wiem, czy wszystko od razu...
Jeżeli nie możesz – szukaj pomocy.
Ono rośnie.
Ale nie jest na podłodze ani na komórce
ani na klamkach. Jest w Tobie.

Walcz zanim Cię zniszczy Twój własny strach. Miej odwagę przestać się bać COSIA.

www.zok.net.pl
http://www.nerwica-natrectw.info/

Dlaczego nie prosimy o pomoc? Czyli: "Wszystko w porządku?"


Czuję się, jakbym próbowała wspiąć się na bardzo trudny szczyt.

Temat proszenia, a raczej nie proszenia kogoś o pomoc jest nie tylko bardzo złożony – dotyka również mnie samej, ponieważ jestem w tym temacie pewnego rodzaju "schizofreniczką".

Z jednej bowiem strony niesamowicie wkurza mnie, kiedy bliska mi osoba nie prosi mnie o pomoc, której ewidentnie potrzebuje. O tym, że "działo się" dowiaduję się po fakcie, krew mnie zalewa, a na moje pytanie: "Dlaczego mi nie powiedziałaś? Mogłabym pomóc." słyszę jakieś pomrukiwania w stylu "a tak jakoś". Ich szczytem jest oczywiście "nie chciałam Cię niepokoić/zawracać Ci głowy swoimi problemami".

Z drugiej jednak strony mnie samej o pomoc poprosić jest czasem bardzo trudno...

 

To, że nie chcemy prosić o pomoc kogoś, kogo nie znamy jest nawet zrozumiałe. Co jednak z osobami, którym podobno (?) ufamy? Dlaczego możemy im powiedzieć niemalże wszystko, poza tym jednym słowem: "POMOCY" ?

Przyczyna wypływa z dwóch stron – leży albo w osobie proszonej o pomoc albo osobie, która o pomoc poprosić powinna.

Jeżeli chodzi o tych, którzy potrzebują pomocy, to trzeba nam pamiętać, że jest to dla nich odkrycie prawdy, która bardzo może boleć. To odrzucenie maski, którą codziennie się upiększało, odkrycie czegoś, co dotąd było starannie ukrywane. Dlaczego? Bo kiedy mówię "potrzebuję pomocy" mówię jednocześnie "nie radzę sobie sam", a więc jestem słaby, nie tak silny jak inni, a więc... gorszy? Takie jest nasze myślenie. Dlatego wolimy nadal udawać zdrowy, dorodny owoc mówiąc "poradzę sobie" i gnijemy od środka. O tym pisałam ostatnio, dziś więc może więcej o drugiej stronie tej relacji.

Druga strona medalu to reakcja, zachowanie tego, którego prosimy o wsparcie. Może on po prostu nie potrafić - nie być w stanie udzielić nam tej pomocy. Ok, jasne, nie każdy jest świetnym psychiatrą i psychologiem. Jest jednak parę rzeczy, które stanowią ISTOTNĄ RÓŻNICĘ. I tak jest różnica pomiędzy:

-wskazaniem komuś kilku (jednego) kierunków i możliwości wyboru, a mówieniem mu czegoś na kształt kazania z jednoczesnym podkreślaniem swojej nieomylności

-powiedzeniem komuś "Nie potrafię Ci pomóc" a mruczeniem pod nosem "tak... yyy... no rzeczywiście, smutne... Spróbuj się podnieść. O! Jaki ładny sweter..."

-słuchaniem po to, żeby zrozumieć kogoś bardziej a słuchaniem po to, żeby odbić piłeczkę opowieściami o sobie

- i właśnie: mówieniem o sobie by pokazać, że ktoś z takim problemem nie jest sam, a zasłanianiem tymi opowieściami tematu problemu

-mówieniem komuś, że "wszystko będzie dobrze" (taa...) a próbą zrozumienia, co go boli

-wymądrzaniem się, a próbą pokazania komuś, że problem da się rozwiązać, kiedy on sam coś zmieni.

I tak długo by pewnie można.

Nie zdajemy sobie być może nawet sprawy, jak wielką odpowiedzialność bierzemy na siebie, zadając jedno niewinne pytanie: "Wszystko w porządku?"

Czasem już samo to pytanie jest dla kogoś z troskami bardzo ważne bo pokazuje mu, że ktoś się nim interesuje.

A czasem jest problemem. Jest jak intruz, który chce mu ściągnąć jego maskę szczęścia i życia idealnego.

Dlatego wiele zależy od zadającego te pytanie. Może usłyszeć odpowiedź "taak" podczas gdy widzi, że jego przyjaciel/córka/mąż wygląda tak, że wszystko w nim krzyczy: "OCZYWIŚCIE, ŻE NIE!!!". A może też nagle dowiedzieć się, że ma do czynienia z osobą, która niemalże zaplanowała już swoje samobójstwo – niech no tylko los da jej jeszcze jeden powód...

A od naszej reakcji naprawdę może wiele zależeć. Być może będziemy właśnie tymi, którzy pierwsi pomogą komuś zdjąć maskę i zacząć wszystko od nowa, tym razem naprawdę.

A może właśnie naszym bezmyślnym "wszystko będzie dobrze" skaszanimy sprawę. Bezmyślnym i uniwersalnym. Złamałaś paznokieć? Wszystko będzie dobrze. Złamałaś nogę? Wszystko będzie dobrze. Umarła Ci babcia? Wszystko będzie... eee... dobrze.

Zanim odruchowo, wręcz jak zaprogramowani, zapytamy kogoś o stan jego samopoczucia przygotujmy się na to, że choć fizycznie stoi on przed nami – psychicznie może on leżeć. A kiedy/jeśli am o tym powie lub nie powie a będziemy widzieć, że potrzebuje pomocy – to MY będziemy odpowiedzialni za to, żeby go spróbować podnieść. A do tego – będziemy musieli się schylić albo próbować wyobrazić sobie, jak to jest tak leżeć by zobaczyć, jak z tej perspektywy wygląda jego świat.

Być może nie będzie to jeden raz. Być może to wcale a wcale nie będzie proste.

Nie)rozrywające spadanie


"człowiek współczesny
spada we wszystkich kierunkach
równocześnie
w dól w górę na boki
na kształt róży wiatrów

dawniej spadano
i wznoszono się
pionowo
obecnie
spada się
poziomo"
(Tadeusz Różewicz "Spadanie" – fragment)

Mamy dwa problemy. Pierwszy z nazywaniem rzeczy po imieniu, drugi z proszeniem innych o pomoc (co często jest konsekwencją tego pierwszego). Drugi aspekt narazie zostawię – jest złożony, to temat na osobny wpis. Skupię się dzisiaj na tym, co robimy ze swoim życiem, żeby "przypadkiem" nie zmienić go na lepsze.

Pomocne są w tym pewne porównania – do spadania lub też do gniazda z... powiem, że z odchodów, choć słyszałam w wersji bardziej dosadnej. Budujemy sobie takie gniazdo i to jest to właśnie "Różewiczowe" spadanie we wszystkich kierunkach. Kiedy spadam we wszystkich kierunkach jednocześnie nie zderzam się z niczym. Ma to dwie konsekwencje:
1.Nie zaboli mnie aż tak bardzo uderzenie.
2.Nie mam się od czego odbić.
Podobnie jest z gniazdem z ww. "materiału". Super przyjemnie to mi z nim nie jest, pachnie nie za ładnie, ale dopóki nie nazywam rzeczy po imieniu mogę sobie nawet z nim siedzieć. Ciepło mi, nikt się do mnie nie zbliża za bardzo, spokój jest...
W momencie, w którym zebrałabym się na odwagę wiedziałabym, że siedzę nie w zwykłym, niezbyt przyjemnym ciepełku a w... byle czym. Wtedy jednak musiałabym też podjąć decyzję, że ja tak żyć nie chcę, wyjść z ciepełka, obmyć się. Zrobi się zimno, nie chcę zimna...
To jest taki właśnie punkt krytyczny, którego panicznie się boimy. Uderzenie – wyjście z naszego misternie lepionego latami ciepełka. Do wszystkiego się przecież można przyzwyczaić. Czasem wolimy w tym przyzwyczajeniu przeżyć sporą część życia, zamiast zmierzyć się z konsekwencją dostrzeżenia, jaka jest prawda.
Może też i dlatego taka zatrważająca jest ta obojętność, jaką zaczynamy mieć na wszystko, co nas otacza. Spadanie w różnych kierunkach powinno nas w końcu zacząć rozrywać coraz bardziej. "Materiał budowlany" naszego gniazda powinien nam coraz bardziej śmierdzieć. Nasze "zdolności adaptacyjne" – wynik, być może, tak cenionych dzisiaj elastyczności czy odporności – to wszystko przykrywają, "łagodzą".
"Jaką siłę trzeba w sobie mieć, żeby odbić się od dna?" - pyta w swojej piosence "Zamigotał świat" Andrzej Ignatowski. A ja się się raczej dzisiaj pytam – Jaką siłę, odwagę trzeba w sobie mieć, żeby to dno zobaczyć i nazwać je po imieniu?
Nie pomaga nam także jeszcze jeden fakt – odbić się od dna nie zawsze udaje się za pierwszym razem. Czasem trzeba się poobijać, a to boli. Tego bólu się właśnie boimy. Tylko – ileż można żyć byle jak w panicznym strachu przed prawdą?

Pokora - co to jest?


Nawet intuicyjnie można dojść do wniosku, że potoczne pojęcie pokory, jakie dociera do nas, nie jest dobre. Wiadomo przecież, że nie jest to po prostu obniżanie swoich zasług, a wywyższanie zasług innych. Z tym nie miałam problemu. Jednak odpowiedź na pytanie "Co to jest pokora?" nie okazuje się wcale taka prosta. Przynajmniej znalezienie odpowiednio tłumaczącego to tekstu.
Zwracam się więc do jednego z podstawowych współczesnych źródeł odpowiedzi na pytania wszelakie – do wujka Google, który standardowo odsyła mnie do cioci Wikipedii.
Dowiaduję się więc, ze pokora to: cnota moralna, która w ogólnym rozumieniu polega na uznaniu własnej ograniczoności, nie wywyższaniu się ponad innych i unikaniu chwalenia się swoimi dokonaniami.
Natomiast w ujęciu Chrześcijańskim pierwsze zdanie mówi mi, że pokora polega na uznaniu swoich grzechów i Boga jako żródła pochodzenia wszelkiego dobra.
Gdyby poszukiwania zakończyć na tym etapie, nie dowiedzielibyśmy się wiele więcej, niż przekazuje nam świat.
Zostawiam na razie ciocię Wikipedię, wracam do wujka Google. Ta trafiam wreszcie na artykuł Zbigniewa Kaliszuka, który chcę wam gorąco polecić (http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/zk_pokora.html )
Artykuł zaczyna się od słów Dobry katolik powinien być pokorny..., a jego kluczem są słowa księdza Piotra Pawlukiewicza, jednak jest on dobry nie tylko dla Chrześcijan, ponieważ skutecznie obala pewien stereotyp.
Pozwolę sobie, podobnie jak autor artykułu, zacytować księdza Piotra:
Pamiętajcie, pokora to jest prawda. Jak ładnie tańczysz to ładnie tańczysz. Jak ładnie śpiewasz to ładnie śpiewasz. Jak jesteś przystojna i wszyscy na ulicy się za Tobą oglądają to jesteś przystojna. Wszyscy by się nie pomylili. Jak jesteś dobrą uczennicą, to jesteś dobrą uczennicą. Jak masz same piątki albo szóstki w indeksie to masz same piątki. Ale jak czegoś nie umiesz robić to nie umiesz tego robić. Pokora to jest prawda. Pycha to jest fantazja. Nawet jeśli tą fantazją lecimy w dół. Te nasze "ładnie śpiewasz", "a ja beczę tylko"," ładnie malujesz", "a tam, gryzmolę", "ładną masz sukienkę", "a tam, taka stara, jeszcze po matce". Zamiast tego powinniśmy mówić: Podoba Ci się? Super Ja też uważam, że jest ładna"
Ksiądz Pawlukiewicz porusza tutaj aspekt, w którym ciocia Wikipedia zawodzi, w rozumieniu ogólnym pojęcia pokory (bo w rozumieniu Chrześcijańskim jest potem napisane o prawdzie). Korygując bowiem pojęcie pokory, zwraca się uwagę na to, że nie polega ona na poniżaniu siebie. Jednak mniej osób, wydaje mi się, zwraca uwagę na to, że pokora to normalność nie tylko w dostrzeganiu swoich wad, ale także i zalet. To nie tylko takie widzenie swoich niedoskonałości, która nas nie pogrąża w rozpaczy, ale także widzenie tego, co potrafimy. Być pokornym znaczy również potrafić powiedzieć: to robię dobrze.
Napisane jest o tym również, oczywiście, także w Piśmie Świętym. W Księdze Syracha cały podrozdział został zatytułowany Pokora i prawda, a jeden z jego fragmentów mówi: oceniaj siebie należycie (cały podrozdział: Syr 10, 26-31).
Pokora więc, to zdolność widzenia, jacy jesteśmy i jaki jest Bóg. Zdolność dostrzegania prawdy na nasz temat, co ma konsekwencje w naszym postępowaniu.

Student niemęczący


Mamy do czynienia z nową (starą?) generacją studentów. Studentów, którzy nie są studentami.

Niedawno, rozpoczynając zajęcia z psychologii, razem z koleżanką z grupy, westchnęłyśmy (teatralnie?) widząc temat zajęć.
Zaburzenia jedzenia.
"Ileż można" – skomentowała krótko wspomniana koleżanka.
Tak więc po raz kolejny dowiedziałyśmy się, jakie są zaburzenia jedzenia, jakie są ich przyczyny, sygnały alarmowe, skutki medyczne.
Pomimo tego, że na sam widok tematu "odechciewa mi się", nadal są rzeczy, których nie wiem.
Jak rozmawiać z rodzicami anorektyczki? Gdzie mogę ich pokierować? Jak zachęcić samą zainteresowaną (?) do podjęcia terapii? Jak wytłumaczyć jej rodzicom, że w tym przypadku być może będzie potrzebna terapia rodzinna w taki sposób, żeby, zwyczajnie, nie uciekli? Jak podczas rozmowy z dzieckiem na temat jego problemów poznać, że akurat nas nie okłamuje (tutaj muszę oddać sprawiedliwość – na ten temat dowiedziałam się jednej nowej rzeczy)?
Jest kilka powodów, dla których wychodzimy z sali ćwiczeniowej jako: raz, że  jedynie teoretycy, a dwa – teoretycy znacznie ograniczeni.
Po pierwsze: system nauczania. Siatki godzin, w których poszczególne tematy powtarzają się po kilka razy. Kiedy studiowałam fizjoterapię miałam na przykład przedmioty kliniczne o nazwach, dajmy na to: ORTOPEDIA-A, ORTOPEDIA-B i ORTOPEDIA-C – z każdej jakieś cztery zajęcia po dwie godziny z hakiem. I na każdej z tych ortopedii na pierwsze zajęcia był przewidziany, między innymi, temat: Badanie podmiotowe pacjenta. (Wywiad.) Na wielu więc pierwszych zajęciach klinicznych (nie tylko z ortopedii) musieliśmy więc wysłuchiwać, że mamy zapytać o dietę, o wcześniejsze pobyty w szpitalu... ratunku.
Po drugie – niesamowicie ważne – podejście wykładowców i ćwiczeniowców. System godzin jest być może tworzony przez ludzi, którzy pojęcia fioletowego nie mają o danym kierunku, ale ćwiczeniowiec pojęcie to już ma. Nie tylko zresztą pojęcie. Ma cały arsenał metod, którymi może dane zajęcia przeprowadzić. Robienie kolejnej prezentacji multimedialnej, powielającej treści wykładów czy ciągłe zlecanie referatów (choć te, w niektórych przypadkach, mają sens) to wielka pomyłka.
Tylko, że jest jeszcze powód trzeci.
Na akademickich korytarzach pewnie najrzadziej wymieniany.
Jak kiedyś dowiedziała się pewna pani ucząca mnie neurologii, co i również nam, studentom, przekazała: "studiować" to znaczy "dowiadywać się". Mamy więc być ludźmi dowiadującymi się, poszukujacymi wiedzy. A my, wielu z nas, staliśmy się lub bywamy tylko biernymi odbiorcami. Jak nam dadzą pod nos – dowiemy się, nauczymy się – jeśli nie... to nie. Jesteśmy studentami niemęczącymi. Nie męczymy ani siebie ani naszych wykładowców. Nie zadajemy pytań, bo zadawanie pytań to, o jejku, przedłużanie zajęć. Przychodzimy, bierzemy co dają i wracamy do domu (po drodze często wymieniając opinie o tym, że ten wykład był masakrycznie nudny).
Grozi nam ciągłe bycie pseudostudentami, którzy dostają informację, ale nie studiują.

Definicja szczęścia

Niedzielne popołudnie. Na kanale religia.tv program "Bóg w wielkim mieście", za którym przepadam dużo mniej, niż za dawniejszymi "międzysklepami". Ciemne, przytłaczające studio, białe fotele... To jeden z takich programów, który chce się oglądać tylko wtedy, gdy jest w nim ciekawy gość. Ponieważ często się to zdarza, bohatersko wytrzymuję przytłaczające ciemności i  kukły, które są w tym programie, mówiąc za Zenonem Laskowikiem "ni w PiS ni w PO".
Tym razem na fotelu, na przeciwko Szymona Hołowni, prowadzącego ten program, siedzi siostra Małgorzata Chmielewska. Otrzymała tytuł "Kobiety roku*" (nadany bodajże przez czytelników Wysokich Obcasów). Do opisu wrażenia, jakie na mnie początkowo robi można wyjść od jednego słowa: konkret. To osoba sprawiająca wrażenie tak rzeczowej, że w pierwszym odruchu się jej boję. Coś mi jednak mówi, ze pod tym "konkretem" kryje się najzwyklejsze, a także uśmiechnięte (!) dobro. Chętnie więc przezwyciężam swój strach przed tą siostrą (a raczej szukam w niej radości, czy bardziej, jakby to określiła moja koleżanka, jakiegoś "miziu-miziu") i wsłuchuję się w rozmowę.
-Czy miała kiedyś Siostra taką chęć, żeby zrzucić ten habit , zostawić to wszystko? - pada (mniej więcej w ten sposób oczywiście) jedno z pytań.
-Codziennie tak mam. - odpowiada siostra Małgorzata.
Moja pamięć nie jest idealna. Nie pamiętam więc ile czasu mija, zanim zostaje zadane kolejne, kluczowe dla mnie pytanie:
-Czy jest Siostra szczęśliwa?
Chwila zastanowienia. Tak to pamiętam.
-Tak. Jestem szczęśliwa.
Odpowiedź spokojna i pewna.
Nie od razu chyba dotarło do mnie połączenie tych dwóch pytań i odpowiedzi...

Był taki film, na faktach, w stylu "od pucybuta do milionera", gdzie pewien człowiek stawia wszystko na jedną kartę, by dostać stanowisko, na które zasługuje. Musi w tym celu odbyć staż, który, jak się okazuje, jest bezpłatny. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma za co jeść, ma syna pod opieką. Jest sam, bez pomocy. Tak mija chyba kilka z długich miesięcy. Stażystów wielu, miejsce jedno. W końcu dostaje tę posadę. Jest tam wtedy scena, jak ten główny bohater idzie ulicą i słychać jego głos, który mówi, mniej więcej, że jest taka chwila, czy takie uczucie, które trwa parę sekund, ja wiem, może raz w życiu. To uczucie - to szczęście.

To jak to?? Pół roku harówy dla kilku sekund, może minut??
Kilkadziesiąt lat szarości, by przez pięć minut zobaczyć jakieś kolory, nawet najpiękniejsze?
Przecież tu jest coś nie tak.

Jest. Przy takiej definicji szczęścia.
Bo nam się kojarzy, że szczęście to jest coś łatwego. Potem się wkurzamy, że nie da się szczęścia osiągnąć albo tylko na chwilę - że tak naprawdę, to go tutaj w tym życiu za dużo nie ma, więc w zasadzie bez sensu. No bo przecież czy to źle, że człowiek chce być szczęśliwy?
Otóż szczęście w naszym życiu jest. Istnieje, tylko uwaga: Szczęście tutaj nie jest łatwe!
To nie jest stan ciągłego zadowolenia. W życiu przyszłym, w Niebie, jeśli ktoś w nie wierzy, owszem. Tam szczęście, to pewnie sama przyjemność. Ale nie tutaj. Tutaj miesza się ono razem z bólem, łzami i samotnością.
To jednak nie znaczy, że go nie ma.
Trzeba umieć dostrzec, że jest się szczęśliwym.


*dokładniej tytuł "Polki 2009"

i tak i tak i tak

Jest nowy dzień. (100 punktów. Równe 100.)
Miałam wstać o dziewiątej. Jest dziesiąta, nie mogę zwlec się z łóżka. (100–10=90)
W końcu mi się udaje. (90+1=91)
Pies piszczy (81), nie wyjdę z nim teraz. (51)
Po prawie dwóch godzinach  dochodzę do ładu – śniadanie zjedzone, pies wyprowadzony. (61)
Mogę zasiąść przed komputerem i zarejestrować się na lektorat. Zarejestrowałam się na lektorat. (66)
Nie na ten, co chciałam. (56)
Idę do, powiedzmy... cioci. (86)
Ciocia ma już swoje lata. Opowiada któryś raz tę samą historię ze swojego życia (80), krząta się po domu, robiąc obiad.
Lubię patrzeć, jak gotuje – jest w tym taka wprawa, pomimo tego, ze ręce już nie te. (95)
Od cioci idę do ośrodka rehabilitacyjno-wychowawczego, zapytać się o wolontariat.
Gdzie tam się wchodzi? (93)
A jak mnie tam zjedzą? (90)
A jak mnie nie będą chcieli? (88)
Zastałam panią wicedyrektor. (93) Bardzo miła. (98) Raczej będą mnie chcieli – zadzwoni. (103)
Droga do domu. Spotykam przyjaciółkę na placu zabaw, z mamą i młodszą siostrą. (120)
Siostra ciągnie mnie na konika na sprężynce. "Myślisz, że nie usiądę?" - pytam.
Bujam się na koniku na sprężynce (130), słońce świeci. (140)
Muszę iść na obiad, a tak mi się dobrze siedzi. (130)
A dalej, powiedzmy:
Wkurza mnie znajomy. (100)
Oglądam niezły serial. (110)
Zapomniałam odebrać płaszcza z pralni (105), nie mam czasu tego zrobić jutro. (98)
O, zapomniałam: obiad był dobry. (103)
Jutro muszę wcześnie wstać, kupa roboty do zrobienia. (98)
Ktoś miał mi pożyczyć książkę na studia – brak odzewu. (90)
W zasadzie to mogłam się o nią upomnieć wcześniej, a nie na ostatnią chwilę. (85)
A dalej, powiedzmy:
Znowu za długo siedzę na necie – a tyle rzeczy mogłam zrobić... (80)
Dzień się skończył, a ja znowu nie posprzątałam biurka, tydzień się zbieram. (75)
Napisałam za to przynajmniej do koleżanki, pogadałyśmy trochę. Wreszcie wiem, co u niej. (85)

Dzień się kończy. Jestem na minusie. -15
Czy w takim razie nie warto żyć? Czy może nie warto było wstawać dzisiaj z łóżka?
A, kichać liczby!
Warto.