Swingowis życiae to moja nazwa na życie kolorowe, w którym coś się dzieje. Każde życie może być kolorowe. Wszystko może być kolorowe. My kolorujemy szarą codzienność. Kolorować życie to nie to samo, co wypychać je kolrowopodobnym badziewiem. To odnajdywać sens i radość w codziennych sprawach. Kolorowe nie znaczy łatwe. Ale lepsze od pustki, ucieczki w szarość albo kolorowopodobne badziewia właśnie.

Fundacja Kasisi

Fundacja Kasisi
Zapraszam na stronę cudownej, bardzo mądrze pomyślanej fundacji, pomagającej dzieciom w afrykańskim sierocińcu. :)

niedziela, 31 marca 2013

Tu i teraz.


Jest we mnie, odkąd otworzę rano oczy. Jest, kiedy myję zęby, kiedy jem śniadanie. W drodze do pracy, w pracy, kiedy wracam do domu. Gdy oglądam film, kiedy jem kolację. Ciągle.

Zaczęło się niewinnie. Może nawet nie pamiętasz kiedy.
Mogło też być inaczej. Tak, że dokładnie pamiętam, jak i kiedy – podjęta decyzja, jakaś fascynacja... Tłumaczę sobie, że nic się nie stało albo że nic się nie dzieje. Mam nad tym kontrolę.

Potem jest trochę gorzej. Pojawia się strach. Ciągły, kłujący. Coraz częściej jest we mnie jakaś złość...
Ale przecież życie toczy się dalej. Ciągle wstaję, jem, pracuję.
Więc to nic wielkiego. Nic takiego. To minie, poradzę sobie.

I nagle któregoś dnia mam dość. Lustro parzy moje oczy. Nie mogę spojrzeć sobie w twarz.
Wmawiam sobie, że jest inaczej. Uprawiam gapienie się w seriale komediowe. Godzinami.
Albo piję. Dużo i często. Wtedy jest trochę lepiej. Chyba. Może.
Czasem dopiero wtedy zaczyna się moja walka. Moja prywatna wojna. Próbuję się zmienić.

Porażka za porażką.

Tyle prób za mną, wszystko na nic.
TEGO się nie da zmienić. TEGO się nie da pokonać. TEGO we mnie nikt i nic nie może pokonać.
Nikt nie może mnie wyciągnąć z takiego bagna.
Mojego najgorszego smrodu, w którym tkwię po uszy. Tak, że już prawie nie pamiętam, jak to było przedtem.
Beznadziejny, niezasługujący na miłość, bez szans na zmianę.
Gdyby nie jeden fakt.


Sobota wieczór. W kościele ludzie już nieco znużeni. Liturgia dzisiaj, delikatnie mówiąc, nieco dłuższa, niż zwykle.

A potem nagle, gdzieś w środku rozbrzmiewa "Alleluja".
Ludzie wychodzą radośni.
Chrystus zmartwychwstał.
I mamy się z czego cieszyć. To dla nas coś oznacza TU i TERAZ.
Tu i teraz,
dla każdego z nas.
Oznacza, że każdy z nas
w tym swoim bagnie,
w tym swoim prywatnym największym smrodzie,
nie jest beznadziejny, bez szans,
ale że jest kochany przez Boga.
I nie ma takiego bagna, takiego gnoju, którego Jezu nie może pokonać.
Nie ma.
Tylko to On to pokona, nie my sami.

Chrystus zmartwychwstał, alleluja!

poniedziałek, 18 marca 2013

My


      Kiedyś miałam marzenie które, niestety, w tym życiu już się nie spełni. Chciałam zobaczyć papieża Jana Pawła II. To był taki "starszy pan", którego od razu polubiłam. Od kilku dni mam nowe-stare marzenie. Znowu chciałabym zobaczyć pewnego starszego pana, który urzekł mnie od pierwszych chwil sprawowania swojej funkcji – papieża Franciszka.

      Wystarczyło mi kilka minut, by tego pana polubić. W ciągu gestu trwającego może około minuty, ten człowiek zrobił przynajmniej trzy ważne rzeczy. Papież przed błogosławieństwem proszący o modlitwę – to jeszcze nie jest niezwykłe, ale papież, który prosi o tę modlitwę tu i teraz po czym pochyla się przed zgromadzonym tłumem – to rzecz niesamowita i bardzo mądra.

      Po pierwsze: papież podkreślił wagę tego, bez czego nas nie ma. Nas - Chrześcijan. Wagę modlitwy. Pokazał jej miejsce, podkreślił, jak wielkie ma dla nas znaczenie.

      Po drugie papież nie tylko powiedział, on od razu zrobił to, co trzeba. Nie mówił jak potrzebna jest modlitwa, ale to pokazał. Nie trzeba było głosić długiego kazania o modlitwie za swojego papieża. Wystarczyło powiedzieć: Módlcie się za mnie teraz. A potem pokazać: a ja, papież, pochylam się przed wami podczas tej modlitwy, tak jest dla mnie, dla nas, ważna!

      I wreszcie po trzecie, dla mnie, bardzo ważne. Pokazanie nam: to nie ja, papież, się modlę, to MY się modlimy. A więc, to nie ja jestem Kościołem, to MY nim jesteśmy. Jestem Waszym przedstawicielem, ale bez was i bez NASZEJ wspólnej modlitwy Kościoła nie ma.
      Ciągle jesteśmy w lesie (i świeccy i księża) z tym, że to nie tylko Duchowni tworzą Kościół, ale świeccy również. Nie chodzi tu o samo bycie we wspólnocie ale o podejmowanie inicjatywy, branie odpowiedzialności. Wciąż wielu z nas nie umie oderwać się od standardowego obrazu typu: my-oni, pasterze – ich owieczki (gdzie zagonią, tam iść trzeba i nie trzeba przy tym za wiele myśleć). To nie tak.

      Liczyłam na papieża, który sięgnie do korzeni, do podstaw Chrześcijaństwa. Do prostoty tego, co najważniejsze (choć nie do końca wiedziałam, co miałoby to oznaczać). Kościół ubogi dla ubogich, z modlitwą tak mocno podkreśloną to bardzo dobry start, dobry program – myślę, że to odpowiedź na moje oczekiwania.
      Potem będzie pewnie tylko trudniej. Tylko, że to nie jest tylko problem papieża Franciszka. On nam pokazał, że my też istniejemy, nie tylko jako tłum, ale jako jego współbracia. To, co robimy, też jest bardzo ważne.
      Nasza modlitwa za papieża, za Kościół, jest ogromnie ważna.



czwartek, 14 marca 2013

Rozemocjonuj się Franciszkiem


      Bardzo lubię, gdy dzieje się coś, co jednocześnie interesuje wielu ludzi. Lubię oglądać Mistrzostwa Świata, Igrzyska Olimpijskie, być na koncertach, które gromadzą wielu ludzi.

      Kiedy wczoraj moja mama, włączywszy telewizor, oznajmiła mi, że wybrano papieża, chwyciłam za komórkę i rozpoczęłam rozsyłanie smsów o treści "Biały dym!". Powody były przynajmniej dwa. Po pierwsze: bo właśnie lubię takie okazje, bo to porusza wielu ludzi, bo to pierwsze takie konklawe, którym się interesuję w taki stopniu, gdzie miałam jakieś swoje opinie i oczekiwania. Po drugie dlatego, że uważam, że tego potrzebujemy. My – katolicy.
      Potrzeba nam tego, by rozemocjonować się tym, co się dzieje w Kościele.

      A więc siedzimy przed telewizorem... Dziennikarz oznajmia, ze jeszcze jakieś 30-40 minut do ogłoszenia papieża. Świetnie, dokończę myć naczynia – wracam do kuchni. Po pięciu minutach mama mnie woła, coś tam się dzieje. Rzucam naczynia (no może nie dosłownie ;)), biegnę do pokoju... a nie, to tylko ludzie krzyczą i machają w stronę kamer – fałszywy alarm. Pół godziny później wciąż tkwimy przed telewizorem. Nic. Co oni tam robią? :) Czy papieżem będzie Włoch? Ci umundurowani ludzie penie na szybko musieli się ubierać i zebrać razem – ludzie na wezwanie. :)
      Odbieram smsy, wysyłam swoje hm... „spostrzeżenia”.
      Krzyczą. O, czyżby to już?
      Zapalili światło.
      No wow. Aż światło. :D
      Kilka minut później nareszcie wychodzą.
      Ponad godzina oczekiwania.
      „Habemus Papam!” - padają jakże słynne słowa. Ktoś później chyba powiedział, ze na Placu Świętego Piotra była euforia. Ja raczej miałam wrażenie, że pierwsza reakcja byłą podobna do tej z 1976 roku. Nastała cisza. Muszę przyznać, że musiałam poczekać na tłumaczenie, bo nie wyłowiłam nazwiska z włoskich słów ( a przynajmniej nie byłam pewna), nie wiedziałam skąd jest papież a to, co było jego imieniem zrozumiałam tak, że pewnie jest z zakon Franciszkanów. ;-)
      Gdy już wreszcie usłyszałam, że to człowiek z Argentyny, kto to jest i jakie przybrał imię, zaliczyłam to, co pewnie wielu ludzi –
      zjazd... dolnej szczeki. :D
      A o tym właśnie marzyłam. Chciałam się zdziwić. Porządnie zdziwić i z lekko zapartym tchem elokwentnie podsumować sytuację słowami specjalnie przygotowanymi na taką okazję: „Ale czad...”.
      Tak też uczyniłam.

      Chrześcijanin to człowiek napędzany wiarą. Tłumacze czasem moim oazowym dzieciom*, że wiara to nasza lokomotywa a uczucia** to wagon. Na samych uczuciach się daleko nie zajedzie. To nie od nich zależy nasza więź z Bogiem.
      Tylko, że to nie tak, że w takim razie uczucia są czym złym. Uczucia są neutralne. A to znaczy, że można je wykorzystać dobrze lub źle.
      To, co jest dla nas niedobre – to skrajności. Próbujemy sobie wmówić, że to w ogóle bez uczuć ta nasza wiara powinna być, czy, że w takim razie obojętność to nic takiego. Z drugiej strony opieramy naszą wiarę na uczuciach jedynie (Pan Bóg jako dezodorant – nie czuję Cię już, Panie Boże, to idę sobie). To oczywiście dosyć trudny temat, bo różne w naszej relacji z Bogiem są etapy, różne poziomy - będzie pewnie tak, że będą uczucia i będzie i tak, że ich zabraknie.
      Człowiek nigdy nie będzie funkcjonował bez uczuć. Byłoby to przerażające. Jak piękny, kwiecisty ogród, któremu odebrało się barwy. Dlatego czemu by nie wykorzystać tych uczuć jako punkt wyjściowy lub też ciągle na nowo nas „budzący” w naszej wierze?

      To, co nam zagraża, to obojętność. Świetnie to, niestety, obrazuje widok ludzi śpiewających "Alleluja!" na niedzielnej Mszy Świętej. Obojętność grozi naszej wierze tak samo jak przecenianie wartości uczuć.

      Dlatego nie bójmy się czasem zrobić szoł ( w dobrym tego słowa znaczeniu). Poinformować innych z płomykami w oczach, że yyyy! Franciszek już w 12 godzin po wyborze wyjechał z Watykanu! Rozemocjonować się jego imieniem. Przyłączyć się do grupy na facebooku "Franciszek" bo tak. Po prostu, z radości, że mamy nowego papieża. Tu nie chodzi o nowy rodzaj portal plotkarskiego i paplaniu bez sensu o Kościele. Tu chodzi o pobudzenie zainteresowania. Pokazanie czy uświadomienie sobie, że to jest dla mnie ważne. Dania sobie szansy przez pobudzenie ciekawości, by stało się jeszcze ważniejsze.

      Bóg postanowił sobie, że zbawi człowieka, ale nie samego.
      We wspólnocie.
      To jest nasza wspólnota, w której zostaniemy zbawieni, a to wystarczający powód by się nią i tym, co się w niej dzieje rozemocjonować i potem, mam nadzieję, dzięki temu – zaciekawić.A od tego już zawsze bliżej by żyć z Kościołem.

      Rozemocjonujmy się Franciszkiem,
      rozemocjonujmy się Kościołem. :)

      (Więcej w następnym wpisie. :))


      *Tak, ja wiem, że to młodzież jest, ja tak mówię :)
      ** Tu jeszcze jest podział na emocje i uczucia. Ja piszę w znaczeniu potocznym czyli to, co się w nas "rodzi", powstaje, co odczuwamy.