Swingowis życiae to moja nazwa na życie kolorowe, w którym coś się dzieje. Każde życie może być kolorowe. Wszystko może być kolorowe. My kolorujemy szarą codzienność. Kolorować życie to nie to samo, co wypychać je kolrowopodobnym badziewiem. To odnajdywać sens i radość w codziennych sprawach. Kolorowe nie znaczy łatwe. Ale lepsze od pustki, ucieczki w szarość albo kolorowopodobne badziewia właśnie.

Fundacja Kasisi

Fundacja Kasisi
Zapraszam na stronę cudownej, bardzo mądrze pomyślanej fundacji, pomagającej dzieciom w afrykańskim sierocińcu. :)

niedziela, 27 października 2013

Luźne myśli i święci na facebooku

Najpierw luźne myśli. Najwyższy na nie czas bo w życiu nic nie napiszę. (to za krótkie, nie na temat, nie chce mi się, bla bla bla...)
Zmieniłam się. Odkryłam to w tym tygodniu.
Musze przyznać, ze niezależnie od tego, że nie są to tylko zmiany dodatnie - ta myśl mnie pociesza. Zawsze najgorsze dla mnie było dojście do wniosku, że "nic się nie zmienia". Oczywiście mam nadzieję, ze zmiany te jednak ogólnie, w bilansie, są na lepsze. Inaczej guzik warte takie pocieszenie.

Zdobyłam wczoraj na Targach Książki w Krakowie:
- autobiografię Chaplina (jedna z moich ukochanych książek)
- podpis Cejra* na książce dla taty
- utrwalenie powracającej starej miłości... do książek.

Znowu nastał czas... mylenia się mojego co do czasu, jaki mam na zegarku... ze względu na zmianę czasu, której nie uznaję (na moim zegarku pozostaje jedyny właściwy - letni).

...Jednak dzisiaj nie mam zamiaru narzekać. Uśmiecham się nawet do jesieni. To bardzo dużo.
Uczę się, że uśmiech to ważna sprawa. Do drugiego człowieka, do życia. I do siebie. Do siebie, tak. Ważna to sprawa.

Wciąż niestety rysuję siebie z dużą głową.** Może kiedyś będzie inaczej. :)

A teraz o Świętych na facebooku.
Jak już dzisiaj oznajmiłam wszem i wobec (czyli na statusie) bardzo mnie cieszy to, ze mam tylu znajomych, którzy "masowo" zmieniają swoje zdjęcia profilowe. " Na facebooku trwa akcja:
Wszystkich Świętych, nie Halloween!. Zmień zdjęcie profilowe na FB na wizerunek swego świętego patrona, zamiast obchodzić Halloween" (celowo zamieszczam cała nazwę). Pokazujemy światu, że warto świętować życie, nie śmierć.
O tym, że obchodzenie Haloween nie jest nikomu do szczęścia potrzebne, a wręcz niebezpieczne, można by pisać dużo. Jest na ten temat sporo stron informujących o źródłach tego "święta". Oczywiście zwolennicy (czy też "wszystkojednicy") mogą kontrargumentować, że "to tylko zabawa". Ktos mógłby powiedzieć, że wywoływanie duchów, to też tylko zabawa, a jednak ostrzega się (i słusznie!) przed nimi dzieci. Dlaczego z innymi mrocznymi "zabawami" miałoby być inaczej? Tak łatwo mówi się o tym, że trzeba być obiektywnym, a jednocześnie nie bierze się argumentów drugiej strony pod uwagę.
Ja w każdym razie się cieszę, z tej formy pokazania, że mamy coś lepszego, niż Halloween. Zawsze mi szkoda "niewykorzystania" uroczystości Wszystkich Świętych. Przecież to dzień, w którym przypominamy sobie o tych, którzy osiągnęli nasz wspólny (niezależnie od różnic między nami, naszych poglądów na pewne sprawy) CEL - Życie Wieczne. Mało tego - tak bardziej przyziemnie - to dzień, kiedy wszyscy mamy imieniny. ;D To też dzień, kiedy przypominamy sobie, na jak różne sposoby można być dobrym, a więc o tym, że każdy z nas jest wyjątkowy. :) Nie powinniśmy tego mylić z "Dniem Zadumy", zniczami i spadającymi w zwolnionym tempie liśćmi w tle, a cieszyć się, cieszyć się i jeszcze raz cieszyć się, że jest coś więcej niż piach, robaki i zielony kolor skóry pokryty wyschnięta krwią.
Zapraszam Was do przyłączenia się do akcji. :)

Magdalena - jak Maria Magdalena
Marta - (jeszcze nie wiem od której Marty, musze poczytac o nich, pewnie każda była ciekawa :D)
Maria - od Maryi, tak!
Bakhita (czwarte, nieoficjalne)
Budny :)

*Wojciech Cejrowski - ja tak sobie skracam, szybciej się mówi
** według Nory Rozdriguez dzieci, które rysują siebie na rysunkach z dużą głową, przejmują się (pewnie chodzi o to, ze nadmiernie) opinią innych.



poniedziałek, 29 lipca 2013

Rio Na Śląsku

Uwaga, poniższy wpis zawiera wiele informacji "banalnych", oklepanych, słyszanych często być może przez Ciebie wielokrotnie.
"Banały" te jednak maja to do siebie, że czasem któryś zupełnie nagle i niepodziewanie może przeszyć serce.
Ot tak – na wylot.

Ta impreza to świetny pomysł. Jeżeli ie możesz być tam, wykorzystaj epokę internetu i przeżyjmy to w łączności z papieżemgdziesbliżej – w większej grupie, RAZEM. Wspólna modlitwa, słuchanie papieża, zabawa. Wspólnota – to słowo klucz tego typu imprez.

Oczywiście żeby w pełno zrozumieć sens takich spotkań, trzeba w czymś takim uczestniczyć. Ci, którym się to nie udało, maja przed sobą wiele okazji, a być może najbardziej zachęcającą za trzy lata w Krakowie. :)
Dlatego tez nie chcę robić tutaj (poza paroma zdjęciami) dokładnej relacji z "Rio na Śląsku". Chcę natomiast napisać o tym, co moim zdaniem najmocniej wybrzmiało podczas tych dwóch* dni. W myśl zasady: możesz powtarzać coś tysiąc razy, teoretycznie wszyscy (albo bardzo wiele osób) o tym wiedzą, ale pewnego razu do kogoś zupełnie nagle to dociera.

Przede wszystkim na "Rio na Śląsku" bardzo mocno został podkreślony temat głoszenia Ewangelii, a dokładniej sposoby Jej głoszenia. Bardzo się ciesze, z tego przypomnienia, że Słowo Boże głosi się przede wszystkim swoim przykładem, swoimi czynami.
Banał, nieprawdaż?
No więc... niekoniecznie.
Dosyć łatwo można wpaść w "chrześcijaństwo mówione". Takie, w którym chętnie podejmujemy dyskusję, zastanawiamy się jak przekazać Prawdę innym ludziom, bronimy naszych wartości. Wszystko to jest bardzo potrzebne z jednym tylko zastrzeżeniem. Jest DRUGO- a nie PIERWSZOrzędne. Najpierw jest nasza modlitwa i przykład. A o tym często można zapomnieć. Bo pewnie, że się modlimy, pewnie, że staramy się dobrze żyć, tylko tak jakoś trzy razy więcej gadamy niż robimy...

Druga sprawa to radość. Radość z bycie Chrześcijaninem. Rzecz wcale nie taka prosta, bo łatwo ją pomylić z euforią, z tym, że akurat jest fajnie, że piknie grają, słońce świeci i banan na twarzy.

A chodzi tu o inna radość. Taką, która rodzi się z wiary w to, że mój Bóg jest potężny i mnie kocha. A ze mnie jest maksymalna(!) szczęściara/szczęściarz, że o tym wiem. Wtedy to, czy jest fajnie, mniej fajnie, czy w ogóle do bani schodzi na drugi plan. Zmienia się perspektywa. (Tu by można pisać a pisać, więc może innym razem).

Potrzecie konkretne pytanie: jaka jest MOJA misja, moje zadanie? W końcu przezywaliśmy Światowe Dni MŁODZIEŻY. To jednak może być pytanie jeszcze bardziej konkretne dla ludzi w każdym wieku: Jak ja, tu i teraz, mam wypełnić wolę Boga?

Mi "Rio na Śląsku" sprawiło niezły reset mózgu, jakiego i Wam, w Waszym życiu duchowym życzę.
A żeby pokazać coś niecoś jak to wyglądało (świetna organizacja, samo miejsce tez idealne) – kilka zdjęć. :)

Zorba przed sceną :)

Przygotowanie do Mszy Św. - sobota.

Obraz wykonany przez uczestników zapisanych do sekcji plastycznej. :)

Niedzielna Msza Św. prowadzona przez arcybiskupa Wiktora Skworca.

Jak widać Sióstr na Rio na Śląsku nie brakowało. :))

Mecz Polska - "Brazylia". Wygrała Brazylia. ;)

Padłam. :) 

sobota, 20 lipca 2013

Częstsze wpisy mejbi bejbi czyli wyjaśnienie życia

Miały być częstsze, krótsze wpisy. Autorka jednak "poświęciła się" tak bardzo rozważaniom okołożyciowym, jękom i stękom, że najzwyczajniej w świecie załapała doła, a ponadto stwierdziła, że teraz na wiele tematów wypowiadać się nie może. Powolutku jednak idziemy ku "out of the dark" (taką Autorka ma nadzieję) i wpisy z małym opóźnieniem się zaczną pojawiać.
Dzięki wszystkim co polubili stronkę, zapraszajcie więcej jeśli tylko macie ochotę. na razie eksperyment "nie wypala", ale życie jest różne i dziwne więc może być różniście.

czwartek, 30 maja 2013

Marzy mi się...

Ciągle mi się marzy, takie miejsce w przestrzeni internetowej, gdzie można sobie podyskutować. Szczytem tego marzenia, rzecz jasna, byłoby to, że mogłabym takowe miejsce stworzyć (na przykład byłoby tutaj).

Jest oczywiście kilka przeszkód, jak to bywa z marzeniami, które nie od razu stają się rzeczywistością.
Po pierwsze, nie umiem ostatnio dobrze wykorzystać czasu, co wiąże się z tym, że blog powoli zaczyna pokrywać się pajęczyną, więc też brakuje tematu do rozmów.
Z tym można sobie poradzić.

Po drugie - zasięg. Kameralnie tutaj mamy. Znam wprawdzie strony, na których mogę pogadać, tyle że niekoniecznie zawsze na tematy, które mnie interesują. 
Czy z tym można sobie poradzić, zobaczymy. To nie ode mnie już zależy, czy moje przemyślenia dadzą radę pobudzić Was do rozmowy (choć już czasem radę dawały, z tym że prywatnie, z czego się baaardzo cieszę) i jest to pewnie największe wyzwanie - ale o tym dalej.

A więc po trzecie wreszcie powód, dla którego ciężko mi znaleźć takie miejsce także i na stronach odwiedzanym przez większa liczbę osób: my już nie pamiętamy, co to jest dyskusja.
Sporo mamy stron internetowych, gdzie można popisać i pokomentować. Wszystko fajnie, tylko po pewnym czasie zaczyna się tam kłótnia i mądralowanie.
A mi się marzy dyskusja. Taka prawdziwa.
Dyskusja to coś, co buduje, nie niszczy.
Trzęsie mnie, gdy ktoś myli ja z kłótnią. Krew mnie zalewa. (słynny już mój prywatny przykład, kiedy zawzięcie dyskutuję z moją przyjaciółką a ktoś podchodzi do nas i z zatroskaną miną przerywa nam mówiąc "dziewczyny, nie kłóćcie się...").
Dyskusja jest nam potrzebna. Jest szalenie ważna. Nikt z nas nie jest Alfą i Omegą, nie posiada mądrości życiowej przebijającej dorobek ludzkości w takim stopniu, by nie dowiedzieć się czasem czegoś nowego. Żyjemy z innymi ludźmi i każdy z nas przeżył coś innego i W INNY SPOSÓB. Warto wymieniać się doświadczeniami. Tym JEST dyskusja. Wymianą poglądów, argumentów, doświadczeń. Często jest to wymiana zawierająca krytykę, a jakże. Jednak zawsze taką, która zakłada dobro drugiej strony. Taka wymiana, która poszerza horyzonty.
To, czym jest dyskusja. Warto jednak też powiedzieć, czym ona nie jest. Dyskusja to nie:
-kłótnia, okazja do "zbesztania" drugiej osoby, która ma inne poglądy, to również nie wyciąganie z rękawa bezpośrednich ataków na drugą osobę wtedy, gdy brakuje argumentów na poziomie nie dotykającym indywidualnie drugiego dyskutującego.
- nie jest też obraźliwym odnoszeniem się do tego, co dla kogoś jest ważne (bo krytyka to zupełnie inna bajka),
- przekonywanie na siłę do mojego i tylko mojego punktu widzenia, to również nie manipulacja (o tym za chwilkę, bo będzie gwiazdeczka i drobny druczek do słynnego "warto rozmawiać" - które to, samo powiedzenie, bardzo lubię).
- i takie moje prywatne, blogowe/w przestrzeni komputerowo-komentarzowej zdanie, nie musi być podzielane: to otwartość na inne osoby komentujące. Jakoś mnie irytuje dyskusja komentujący-autor artykułu z pomijaniem osób, które próbują włączyć się w temat. Strasznie to destrukcyjnie działa na rozwój dyskusji (po prostu nie wykorzystane zostają inne spojrzenia).

I jeszcze obiecana gwiazdka do "warto rozmawiać". Jak zwykle przepraszam, ale przychodzą mi do głowy zawsze te najbardziej wyraziste, ale i skrajne przykłady. Rozmawiać warto, rozwijać się warto, słuchać innych poglądów warto. Ale nie zawsze. Warunek: to Cię buduje, nie niszczy. Sorry, ale nie poślesz 15 latka (50 latka zresztą też) na spotkanie sekty, żeby sobie posłuchał "innych poglądów", bo "warto rozmawiać". Nie zawsze warto. Bo pamiętać o swoich zasadach i, do jasnej ciasnej, wiedzieć w co się wierzy, w sumieniu i sercu, też warto. A dzisiaj często to jest podważane. "Wszystkiego trzeba spróbować".
A właśnie, że nie wszystkiego.
Jednak, jak wspomniałam, to jest "gwiazdka do". Potrzebny komentarz, ale jednak mówiący o tym, czym dyskusja nie jest (a nie jest zapominaniem o tym, w co naprawdę się wierzy, strachem, że muszę zobaczyć wszystko, spróbować wszystkiego, bo jeszcze coś przegapię).

A z całkiem innej paczki, dokładnie w tym temacie: brakuje mi was. Bliższych i dalszych znajomych. Tych, których znam od lat i tych, których na oczy nie widziałam, ale zdarzyło nam się sensownie pogadać. Tych z bloków obok i tych z rożnych części Polski. Brakuje mi rozmów. Wielu różnych, ale zawsze z szacunkiem, rozmów.
A ponieważ znowu wpadłam w stan "poszukiwań życia" i jest wiosna (nie zima :)) to popróbuję sobie znowu coś tutaj ruszyć.
Robię, a raczej mam nadzieję, że ROBIMY eksperyment. :-)

Na początek pozmieniamy charakter bloga. Częstsze wpisy, na różne tematy. Zaproszenie innych osób do przyłączenia się.
Tylko, że tutaj nic nie uda się bez was. Na razie to mi się marzy dyskusja, to mi się tęskni.
Mam jednak nadzieję, że nie jestem w tym sama.
Że nie tylko mnie boli pochłaniające nas, szeroko rozumiane "ŻYCIE", w którym to nie mamy już czasu na wymianę poglądów, na rozmowę.
Nic się nie uda, jak nie będzie się chciało wam gadać. ;D
Niewiele się też będzie dało zdziałać, jak nie pozapraszamy do dyskusji innych ludzi. Bo im nas więcej tym bogatsze dyskusje a raczej: szansa na rozpoczęcie i utrzymanie się dyskusyjnego charakteru komentarzy pod wpisem.
Dlatego ja zaczynam "robić swoje", a was proszę o pomoc, jeżeli tylko macie ochotę na projekt "Marzy mi się dyskusja". I tak:
- powstanie fejsbukowa (a jakże) strona o blogu, pozapraszajcie luda i poproście o zapraszanie luda i żeby luda zaprosił luda itd. :)
- częstsze wpisy (myślałam o różnych tematach, krótki wpisikach, ale to na razie chyba temat na osobnego bloga, a nie chcesz też stracić tego, co jest moje). A pewnie: nadal będzie dużo o Jezusie, o pedagogice, o różnych przemyśleniach mych. Wszak autorka się nie zmienia. Nie wierzę jednak, że nie macie w tych tematach (albo w innych, tak przy okazji) nic ciekawego do powiedzenia.

- bardzo bym też chciała nie być tutaj mądrującą się "autorką-świętą krową" - ja tez chcę się czegoś nauczyć, też chcę się "poszerzyć" (to akurat to ja prawie zawsze :D), więc wszelkie uwagi (zgodne rzecz jasna z zasadami krytyki i dyskusji pod adresem bloga) mile widziane.

Marzy mi się i mam już tego dość. Marzenia trzeba spróbować zrealizować. Zaczynam eksperyment. Czy się powiedzie? Zależy w dużej mierze od tego, czy to nie jest tylko moje marzenie.
Zależy od Was.

niedziela, 31 marca 2013

Tu i teraz.


Jest we mnie, odkąd otworzę rano oczy. Jest, kiedy myję zęby, kiedy jem śniadanie. W drodze do pracy, w pracy, kiedy wracam do domu. Gdy oglądam film, kiedy jem kolację. Ciągle.

Zaczęło się niewinnie. Może nawet nie pamiętasz kiedy.
Mogło też być inaczej. Tak, że dokładnie pamiętam, jak i kiedy – podjęta decyzja, jakaś fascynacja... Tłumaczę sobie, że nic się nie stało albo że nic się nie dzieje. Mam nad tym kontrolę.

Potem jest trochę gorzej. Pojawia się strach. Ciągły, kłujący. Coraz częściej jest we mnie jakaś złość...
Ale przecież życie toczy się dalej. Ciągle wstaję, jem, pracuję.
Więc to nic wielkiego. Nic takiego. To minie, poradzę sobie.

I nagle któregoś dnia mam dość. Lustro parzy moje oczy. Nie mogę spojrzeć sobie w twarz.
Wmawiam sobie, że jest inaczej. Uprawiam gapienie się w seriale komediowe. Godzinami.
Albo piję. Dużo i często. Wtedy jest trochę lepiej. Chyba. Może.
Czasem dopiero wtedy zaczyna się moja walka. Moja prywatna wojna. Próbuję się zmienić.

Porażka za porażką.

Tyle prób za mną, wszystko na nic.
TEGO się nie da zmienić. TEGO się nie da pokonać. TEGO we mnie nikt i nic nie może pokonać.
Nikt nie może mnie wyciągnąć z takiego bagna.
Mojego najgorszego smrodu, w którym tkwię po uszy. Tak, że już prawie nie pamiętam, jak to było przedtem.
Beznadziejny, niezasługujący na miłość, bez szans na zmianę.
Gdyby nie jeden fakt.


Sobota wieczór. W kościele ludzie już nieco znużeni. Liturgia dzisiaj, delikatnie mówiąc, nieco dłuższa, niż zwykle.

A potem nagle, gdzieś w środku rozbrzmiewa "Alleluja".
Ludzie wychodzą radośni.
Chrystus zmartwychwstał.
I mamy się z czego cieszyć. To dla nas coś oznacza TU i TERAZ.
Tu i teraz,
dla każdego z nas.
Oznacza, że każdy z nas
w tym swoim bagnie,
w tym swoim prywatnym największym smrodzie,
nie jest beznadziejny, bez szans,
ale że jest kochany przez Boga.
I nie ma takiego bagna, takiego gnoju, którego Jezu nie może pokonać.
Nie ma.
Tylko to On to pokona, nie my sami.

Chrystus zmartwychwstał, alleluja!

poniedziałek, 18 marca 2013

My


      Kiedyś miałam marzenie które, niestety, w tym życiu już się nie spełni. Chciałam zobaczyć papieża Jana Pawła II. To był taki "starszy pan", którego od razu polubiłam. Od kilku dni mam nowe-stare marzenie. Znowu chciałabym zobaczyć pewnego starszego pana, który urzekł mnie od pierwszych chwil sprawowania swojej funkcji – papieża Franciszka.

      Wystarczyło mi kilka minut, by tego pana polubić. W ciągu gestu trwającego może około minuty, ten człowiek zrobił przynajmniej trzy ważne rzeczy. Papież przed błogosławieństwem proszący o modlitwę – to jeszcze nie jest niezwykłe, ale papież, który prosi o tę modlitwę tu i teraz po czym pochyla się przed zgromadzonym tłumem – to rzecz niesamowita i bardzo mądra.

      Po pierwsze: papież podkreślił wagę tego, bez czego nas nie ma. Nas - Chrześcijan. Wagę modlitwy. Pokazał jej miejsce, podkreślił, jak wielkie ma dla nas znaczenie.

      Po drugie papież nie tylko powiedział, on od razu zrobił to, co trzeba. Nie mówił jak potrzebna jest modlitwa, ale to pokazał. Nie trzeba było głosić długiego kazania o modlitwie za swojego papieża. Wystarczyło powiedzieć: Módlcie się za mnie teraz. A potem pokazać: a ja, papież, pochylam się przed wami podczas tej modlitwy, tak jest dla mnie, dla nas, ważna!

      I wreszcie po trzecie, dla mnie, bardzo ważne. Pokazanie nam: to nie ja, papież, się modlę, to MY się modlimy. A więc, to nie ja jestem Kościołem, to MY nim jesteśmy. Jestem Waszym przedstawicielem, ale bez was i bez NASZEJ wspólnej modlitwy Kościoła nie ma.
      Ciągle jesteśmy w lesie (i świeccy i księża) z tym, że to nie tylko Duchowni tworzą Kościół, ale świeccy również. Nie chodzi tu o samo bycie we wspólnocie ale o podejmowanie inicjatywy, branie odpowiedzialności. Wciąż wielu z nas nie umie oderwać się od standardowego obrazu typu: my-oni, pasterze – ich owieczki (gdzie zagonią, tam iść trzeba i nie trzeba przy tym za wiele myśleć). To nie tak.

      Liczyłam na papieża, który sięgnie do korzeni, do podstaw Chrześcijaństwa. Do prostoty tego, co najważniejsze (choć nie do końca wiedziałam, co miałoby to oznaczać). Kościół ubogi dla ubogich, z modlitwą tak mocno podkreśloną to bardzo dobry start, dobry program – myślę, że to odpowiedź na moje oczekiwania.
      Potem będzie pewnie tylko trudniej. Tylko, że to nie jest tylko problem papieża Franciszka. On nam pokazał, że my też istniejemy, nie tylko jako tłum, ale jako jego współbracia. To, co robimy, też jest bardzo ważne.
      Nasza modlitwa za papieża, za Kościół, jest ogromnie ważna.



czwartek, 14 marca 2013

Rozemocjonuj się Franciszkiem


      Bardzo lubię, gdy dzieje się coś, co jednocześnie interesuje wielu ludzi. Lubię oglądać Mistrzostwa Świata, Igrzyska Olimpijskie, być na koncertach, które gromadzą wielu ludzi.

      Kiedy wczoraj moja mama, włączywszy telewizor, oznajmiła mi, że wybrano papieża, chwyciłam za komórkę i rozpoczęłam rozsyłanie smsów o treści "Biały dym!". Powody były przynajmniej dwa. Po pierwsze: bo właśnie lubię takie okazje, bo to porusza wielu ludzi, bo to pierwsze takie konklawe, którym się interesuję w taki stopniu, gdzie miałam jakieś swoje opinie i oczekiwania. Po drugie dlatego, że uważam, że tego potrzebujemy. My – katolicy.
      Potrzeba nam tego, by rozemocjonować się tym, co się dzieje w Kościele.

      A więc siedzimy przed telewizorem... Dziennikarz oznajmia, ze jeszcze jakieś 30-40 minut do ogłoszenia papieża. Świetnie, dokończę myć naczynia – wracam do kuchni. Po pięciu minutach mama mnie woła, coś tam się dzieje. Rzucam naczynia (no może nie dosłownie ;)), biegnę do pokoju... a nie, to tylko ludzie krzyczą i machają w stronę kamer – fałszywy alarm. Pół godziny później wciąż tkwimy przed telewizorem. Nic. Co oni tam robią? :) Czy papieżem będzie Włoch? Ci umundurowani ludzie penie na szybko musieli się ubierać i zebrać razem – ludzie na wezwanie. :)
      Odbieram smsy, wysyłam swoje hm... „spostrzeżenia”.
      Krzyczą. O, czyżby to już?
      Zapalili światło.
      No wow. Aż światło. :D
      Kilka minut później nareszcie wychodzą.
      Ponad godzina oczekiwania.
      „Habemus Papam!” - padają jakże słynne słowa. Ktoś później chyba powiedział, ze na Placu Świętego Piotra była euforia. Ja raczej miałam wrażenie, że pierwsza reakcja byłą podobna do tej z 1976 roku. Nastała cisza. Muszę przyznać, że musiałam poczekać na tłumaczenie, bo nie wyłowiłam nazwiska z włoskich słów ( a przynajmniej nie byłam pewna), nie wiedziałam skąd jest papież a to, co było jego imieniem zrozumiałam tak, że pewnie jest z zakon Franciszkanów. ;-)
      Gdy już wreszcie usłyszałam, że to człowiek z Argentyny, kto to jest i jakie przybrał imię, zaliczyłam to, co pewnie wielu ludzi –
      zjazd... dolnej szczeki. :D
      A o tym właśnie marzyłam. Chciałam się zdziwić. Porządnie zdziwić i z lekko zapartym tchem elokwentnie podsumować sytuację słowami specjalnie przygotowanymi na taką okazję: „Ale czad...”.
      Tak też uczyniłam.

      Chrześcijanin to człowiek napędzany wiarą. Tłumacze czasem moim oazowym dzieciom*, że wiara to nasza lokomotywa a uczucia** to wagon. Na samych uczuciach się daleko nie zajedzie. To nie od nich zależy nasza więź z Bogiem.
      Tylko, że to nie tak, że w takim razie uczucia są czym złym. Uczucia są neutralne. A to znaczy, że można je wykorzystać dobrze lub źle.
      To, co jest dla nas niedobre – to skrajności. Próbujemy sobie wmówić, że to w ogóle bez uczuć ta nasza wiara powinna być, czy, że w takim razie obojętność to nic takiego. Z drugiej strony opieramy naszą wiarę na uczuciach jedynie (Pan Bóg jako dezodorant – nie czuję Cię już, Panie Boże, to idę sobie). To oczywiście dosyć trudny temat, bo różne w naszej relacji z Bogiem są etapy, różne poziomy - będzie pewnie tak, że będą uczucia i będzie i tak, że ich zabraknie.
      Człowiek nigdy nie będzie funkcjonował bez uczuć. Byłoby to przerażające. Jak piękny, kwiecisty ogród, któremu odebrało się barwy. Dlatego czemu by nie wykorzystać tych uczuć jako punkt wyjściowy lub też ciągle na nowo nas „budzący” w naszej wierze?

      To, co nam zagraża, to obojętność. Świetnie to, niestety, obrazuje widok ludzi śpiewających "Alleluja!" na niedzielnej Mszy Świętej. Obojętność grozi naszej wierze tak samo jak przecenianie wartości uczuć.

      Dlatego nie bójmy się czasem zrobić szoł ( w dobrym tego słowa znaczeniu). Poinformować innych z płomykami w oczach, że yyyy! Franciszek już w 12 godzin po wyborze wyjechał z Watykanu! Rozemocjonować się jego imieniem. Przyłączyć się do grupy na facebooku "Franciszek" bo tak. Po prostu, z radości, że mamy nowego papieża. Tu nie chodzi o nowy rodzaj portal plotkarskiego i paplaniu bez sensu o Kościele. Tu chodzi o pobudzenie zainteresowania. Pokazanie czy uświadomienie sobie, że to jest dla mnie ważne. Dania sobie szansy przez pobudzenie ciekawości, by stało się jeszcze ważniejsze.

      Bóg postanowił sobie, że zbawi człowieka, ale nie samego.
      We wspólnocie.
      To jest nasza wspólnota, w której zostaniemy zbawieni, a to wystarczający powód by się nią i tym, co się w niej dzieje rozemocjonować i potem, mam nadzieję, dzięki temu – zaciekawić.A od tego już zawsze bliżej by żyć z Kościołem.

      Rozemocjonujmy się Franciszkiem,
      rozemocjonujmy się Kościołem. :)

      (Więcej w następnym wpisie. :))


      *Tak, ja wiem, że to młodzież jest, ja tak mówię :)
      ** Tu jeszcze jest podział na emocje i uczucia. Ja piszę w znaczeniu potocznym czyli to, co się w nas "rodzi", powstaje, co odczuwamy.